Kiedy byłam dzieckiem moim ulubionym zajęciem była oczywiście zabawa. Byłam żywym dzieckiem, więc bawiłam się w kilka zabaw na raz. Tutaj skok żółwi ninja przez kuchenne półki, tu budowa posesji dla lalki Barbie z wykorzystaniem doniczek z kwiatkami rodziców. Moja wyobraźnia odgrywała za mnie wszystkie role. Teraz, jak mam się bawić z córką lalkami to przechodzi mnie zimny dreszcz, bo się do tego zmuszam.
Nie potrafię się wczuć i cieszyć tą zabawą. Nie potrafię udawać w zabawie Kena męża, dziadka czy nawet Barbie mamy. Nie lubię zmieniać głosów i jeździć lalkowymi samochodami. Nie lubię. Jakiś czas temu myślałam, że muszę to lubić i że jestem po prostu niewystarczająco wciągnięta w tą zabawę i że muszę ją lubić, bo jak to, ja matka, nie lubię się bawić z córką i to lalką? Miałam wyrzuty sumienia i chłostałam się w myślach. Oczywiście porównywałam się do wszystkich dobrych mam, które bawią się ze swoimi dziećmi w każdą wymyślaną przez nie zabawę i bolało mnie to jeszcze bardziej.
Uważałam, że jest to mój cholerny matczyny obowiązek, że jak Zosia chce się pobawić właśnie w TO, to ja właśnie w TO się bawić muszę i się zmuszałam. Zabawa trwała tym samym krócej, bo za chwilę “uciekałam” w swoje obowiązki domowe. Właśnie w tej chwili musiałam sprzątnąć podłogę w kuchni, wyrzucić śmieci czy podlać kwiatki. Wszystko, byle by tylko ta zabawa lalkami trwała jak najkrócej.
Moją wyzwolicielką była Helka, ona uwielbiała bawić się z Zosią, nie ważne czy bawiły się w gniazdo maskonurów czy lalkami. Po prostu wpychałam Helkę na moje miejsce mówiąc “O zobacz Zosiu, Helka napewno się z Tobą pobawi, ja muszę iść sprzątać”. I w ten sposób popadałam w następne poczucie winy, bo Zosia do tej zabawy wybierała właśnie mnie. Z tego wynikały potem kłótnie między mną a Zosią, bo ona chciała spędzić ze mną trochę czasu. Nie z siostrą, nie z tatą, ale ze mną.
Moje poczucie, że muszę bawić się lalkami z córką, bo przecież to marzenie każdej mamy córki, zawiodło mnie do miejsca bez wyjścia. Tak mi się wtedy zdawało. Na szczęście na mojej drodze stanęła inna mama, która w rozmowie powiedziała mi bez ogródek, że nie cierpi się bawić z córką lalkami, że może we wszystko inne, ale nie lalkami. Zapytałam jej wtedy czy nie ma poczucia winy wynikającej z tej sytuacji? Odparła, że nie i że jasno powiedziała córce, że lalkami się z nią bawić nie będzie, bo tego nie lubi. Bawi się natomiast w zabawy w których czuje się dobrze i że córka nie ubolewa, bo mama poświęca jej czas w inny sposób.
Wtedy mnie tknęło. Wtedy, po tej krótkiej rozmowie zrozumiałam, że nie muszę lubić się bawić we wszystko z moim dzieckiem. Że mogę zapewnić jej czas ze mną w sposób, taki który lubię ja i ona. Bo jest mnóstwo innych zabaw, które sprawiają nam radość. Przestałam uciekać od zabaw z córką, a tym samym od wspólnego czasu z nią. Zaczęłam wymyślać to, w czym jestem dobra czyli zabawy kreatywno-ruchowe. Okazało się, że to jest coś co naprawdę nas łączy i nie musi nas dzielić, bo każdy ma prawo czegoś nie lubić, prawda?
Od teraz bez wyrzutów sumienia bawię się z Zosią w poszukiwanie skarbów. Tworzę mapę domu, zaznaczam x miejsce skarbu, a na drodze do celu Zosia rozwiązuje różne proste zadania, jak zatańczenie czegoś, narysowanie itp. Inne zabawy które lubię ja i ona to tory przeszkód po kanapie, krzesłach i zrzuconych poduszkach.
Prosta zmiana myślenia. Jedna kobieta, która zmieniła moje postrzeganie. Sama bym na to nie wpadła, ale nie dlatego, że nie wiedziałam, że mogę czegoś nie lubić, ale że sama nie miałabym chyba na tyle odwagi aby powiedzieć córce, że nie chcę się z nią bawić lalkami. Myślałam że muszę, bo inaczej relacje między nami ulegną zmianie. Takie proste, a takie trudne to pojęcia. Trudne bo za naszych czasów i czasów naszych mam, lalki dostawało się na wszystkie możliwe okazje i były wyznacznikiem naszych dziecięcych marzeń. Jak miałabym odebrać je córce? Ale to było moje przekonanie, nie Zosi. Traktowałam ją przez pryzmat siebie, a wystarczyło porozmawiać.